Wyszukaj w publikacjach

Już kilkadziesiąt lat temu Józef Stalin mówił: Śmierć jednego człowieka to tragedia. Śmierć milionów ludzi to statystyka.
Nie stawiam go za wzór, lecz patrząc na sytuację publicznej ochrony zdrowia w Polsce, jego cytat ma rację bytu.
Wielokrotnie podejmujemy dyskusję na temat niepotrzebnych i możliwych do uniknięcia śmierci Polek i Polaków. Przedstawiamy statystyki. Podajemy, że z powodu niedofinansowania zdrowia w Polsce pacjenci umierają w kolejkach. Ba, nawet wywiesiliśmy takie bilbordy. Dla kontrastu podajemy inne kraje Europy, w których dzięki większym nakładom i lepszej organizacji systemu opieki zdrowotnej ludzie umierają rzadziej, wolniej, częściej cieszą się lepszym zdrowiem, mają mniej niezaspokojonych potrzeb zdrowotnych.
Niestety, nic to nie daje, do mało kogo ten przekaz trafia. Bo nie jesteśmy społeczeństwem obywatelskim. Bo nieważne są dla nas: solidarność, lojalność i zaufanie, które okazują się być w długotrwałym rozrachunku niezbędne dla funkcjonowania kompanii, grupy. Bo swoje problemy przedkładamy przed kłopoty innych, dlatego dopóki to nie nas dotyczy zła sytuacja ochrony zdrowia, dopóty jej rozwiązania i obraz nas nie interesują. Bo zawsze chcemy jeść pierwsi. Przy okazji mamy nadzieję, że gdy akurat bezpośrednio nas dotknie niewydolny system, błąd organizacyjny, to naszą historię pokaże ważne telewizyjne medium powszechne, aby szukać sprawiedliwości i przestrzec innych. Nic zawczasu, zawsze po fakcie.
Mając na uwadze powyższe postanowiłem opowiedzieć o sytuacji jednostki - osoby, której już na tej ziemi nie ma, a była mi bardzo bliska. Osoby z nowotworem, który ją zabił. I która w innym kraju zapewne pożyłaby trochę dłużej. Przytoczę podczas tej historii statystyki, zestawiając wyniki polskiego leczenia ze średnią europejską oraz najlepszą w Europie, aby nie być gołosłownym. Ale liczby będą dodatkiem.
Bo przecież śmierć jednej osoby jest tragedią, a milionów – statystyką.
Był grudzień 2016 roku, widziałem ją, chyba schudła, może przesadzam – jestem lekarzem i widzę ją raz na jakiś czas, raz, może dwa razy na rok. A, tam.
Styczeń 2017 rok – gorączka, objawy dyzuryczne (pieczenie i ból podczas oddawania moczu). Jestem 130 km dalej, jedźcie do lekarzy w Iławie (miasta, z którego pochodzę; przecież to prosta infekcja). Pojechali. Antybiotyk. Ciprofloksacyna. Nie działa kilka dni. Kolejna wizyta i kolejny antybiotyk – fosfomycyna (również stosowany podczas leczenia zakażenia układu moczowego). Dalej gorączkuje. Robi się żółta. O, żółtaczka. Może to działanie uboczne leku? Jedźcie na SOR mówię. W SOR – zakażenie górnych dróg oddechowych, żółtaczka polekowa. Cefalosporyna (antybiotyk z innej grupy). Cały czas trzymam rękę na pulsie. Coś nie gra, ale czekam. Nie widzę. Nie mogę, bo pracuję ponad siły. Ponadto nie leczy się przecież rodziny – przytaczają to zewsząd. Coraz bardziej żółta – słyszę. Mówię - róbcie USG jamy brzusznej. Oczywiście prywatnie, bo jak inaczej w tym systemie na cito (szybko). Jestem lekarzem, ale płacę jak Wy wszyscy. W USG podejrzany twór w drogach żółciowych, nacieka żyłę wrotną. Jest źle. Radiolog każe jechać do szpitala. W szpitalu bilirubina ponad 10mg/dl (norma do 1,2mg/dl w zależności od laboratorium; wysoka wartość może wskazywać na chorobę wątroby/dróg żółciowych, potwierdza przypuszczenia radiologa). Zostaje w szpitalu. Kolejne dni na chirurgii, tomografia komputerowa jamy brzusznej z kontrastem. Wynik nie pozostawia złudzeń – guz Klatskina (rak dróg żółciowych). Moi rodzice idą do ordynatora – rysuje im umiejscowienie raka i mówi, że śmierć jest blisko. Zły stan kliniczny, gorączkuje, żółtaczka, wysokie wykładniki stanu zapalnego.... Mam dyżur, gdy słyszę o jej hospitalizacji. Oczywiście całodobowy, 24-godzinny. Po dyżurze zostaję na raporcie i jestem gotowy dalej pracować – jestem lekarzem, jestem robotem, jestem niezniszczalny – przecież tego się od nas oczekuje (i pracodawcy, i koledzy, i społeczeństwo). Ale ordynator dowiedziawszy się o sytuacji zaprasza mnie i mówi – jedź. Przywieź. Pomożemy. Powalczymy.
Zmęczony, po całonocnej pracy w SOR, jadę. 130 kilometrów. W sumie niedaleko. Jestem w szpitalu. Widzę stan kliniczny. Jest źle. Jest fatalnie. W końcu nieleczony rak dróg żółciowych. Rozmawiam, chora chce jechać. Na własne życzenie. W końcu ma przeżyć może tydzień, może dwa. Jaka to różnica. Jedziemy z powrotem. Gorączkuje, majaczy. O, nie dostawała leków przeciwgorączkowych. Jedziemy. Jesteśmy w szpitalu, w którym pracuję. Szereg badań. Poza rakiem dróg żółciowych również cholangitis (zapalenie dróg żółciowych). Wysokie ryzyko sepsy (znacznie podwyższone stężenie prokalcytoniny). Antybiotyki, płynoterapia. Endoskopia. Konsultacja chirurgiczna – można operować. Idziemy w to. Operacja się udaje. Na początku lutego, w dzień moich 29. urodzin, rak zostaje usunięty. Dren Kehra (taka rurka z dróg żółciowych odprowadzająca żółć, trzeba zmieniać worek, bo rurka wystaje poza powłoki brzuszne). Kilka miesięcy i usuwamy dren Kehra – kwiecień. Samopoczucie w miarę dobre. Sierpień – gorsze. Kolejne miesiące coraz gorsze. Początek listopada – śmierć. Spokojna, w domu, bez bólu. Taka, jaka powinna być. Ale czy nie za szybka? Czy patrząc na realia europejskie mogła pożyć trochę dłużej? Po tygodniu, równych siedmiu dniach rodzi się moja córka. Mogła ją zobaczyć?
W Polsce mamy 169 zgonów możliwych do uniknięcia dzięki terminowej i skutecznej interwencji medycznej na 100 000 obywateli. Średnio w Unii Europejskiej – 127, w Szwajcarii – 75.
Średnia europejska 5-letniej przeżywalności z rakiem dróg żółciowych w Polsce wynosi 10-28%, w Europie – 25-40%, w USA jest jeszcze wyższa – 35-45%.
Podobnie (dużo gorzej niż w Europie) wygląda 5-letnia przeżywalność w Polsce z innymi, bardziej powszechnymi rakami jak między innymi: piersi, szyjki macicy czy jelita grubego.
Nie mówię na pewno, ale patrząc na statystyki, moja świętej pamięci babcia, bo jej dotyczy ten tekst, mogłaby jeszcze żyć, gdyby polska ochrona zdrowia była inaczej skonstruowana.
Musicie mieć świadomość, że lekarze nie są jakoś wybitnie preferowani w systemie. I nie dlatego, że nie potrafiłem się odnaleźć.
Jedynymi osobami, które mają „pierwszeństwo”, są politycy. Może, gdyby stali w kolejkach takich jak my, może, gdyby oni i ich bliscy umierali w kolejkach, zrozumieliby, że publiczna ochrona zdrowia wymaga pilnego dofinansowania i reformy.
Piszę to, abyście uświadomili sobie jak najszybciej, z jakim problemem mierzy się zdrowie w Polsce. Żebyście nie musieli umieszczać takich komentarzy jak mój. Żeby nikt w Waszym imieniu, kiedy zbyt wcześnie odejdziecie, nie musiał zamieszczać podobnych treści.
Tutaj nie chodzi o pomoc. Tutaj chodzi o jakość pomocy, która w naszym kraju zdecydowanie odbiega od średniej europejskiej, a tym bardziej od wysoko rozwiniętych krajów Europy.
Wasze zdrowie w Waszych rękach.