Wyszukaj w publikacjach
Zaakceptuj kota w worku, czyli o rekrutacji na specjalizację słów kilka

Ścieżka do uzyskania pełnych kompetencji w naszym zawodzie nie należy do najkrótszych. Od jej startu (wyznaczonego przez przerabianie dziesiątek arkuszy z biologii, aby dostać się na wymarzony kierunek) do jej docelowego zwieńczenia (jakim jest uzyskanie tytułu specjalisty) mija kilkanaście niełatwych, wypełnionych ciężką pracą lat. Wizja konieczności znalezienia swojego własnego specjalizacyjnego poletka ciąży na nas od początku – każdy wszak wie, że praca psychiatry, okulisty czy kardiochirurga to zupełnie inne zawody, wymagające różnych predyspozycji oraz zainteresowań.
Na kolejnych blokach w trakcie studiów prowadzący pytają o nasze sprofilowanie, a słyszane co święta sakramentalne “to na jaką specjalizację idziesz?” nie pozwala odpocząć od tematu. Wszystko to sprawia, że decyzja o wyborze specjalizacji wydaje się być najważniejszą w naszej karierze, a proces rekrutacji wiąże się z olbrzymim stresem oraz oczekiwaniami.
Miejsce specjalizacyjne? Biorę w ciemno!
Obecny system rekrutacji na specjalizację, w założeniu transparenty i egalitarny, stawia nas przed ogromnymi wyzwaniami natury logistycznej. W większości przypadków informacja, którą otrzymujemy oficjalnymi kanałami, niewiele nam mówi. Dostanie się na medycynę rodzinną w województwie mazowieckim może skutkować otrzymaniem skierowania zarówno do Radomia, jak i do oddalonej o 240 kilometrów Mławy, a decyzję o przyjęciu lub odrzuceniu wariantu musimy podejmować w oparciu o poszlaki, takie jak szacowanie preferencji pozostałych osób na liście czy nasza pozycja na niej.
Networking przy użyciu grup facebookowych z nieznanymi nam ludzi może być o tyleż pomocny, ileż mylący, a w przypadku trybu rezydenckiego nawet bycie u szczytu listy nie jest gwarancją przydziału zgodnie z preferencją. Pierwszeństwo wyboru jednostki ma bowiem tryb pozarezydencki ze zgodą. W praktyce oznacza to, że na ogół nawet przy szczegółowo zebranym wywiadzie środowiskowym oraz wysokiej pozycji na liście dopiero rozsławiony “telefon od pani z UW” ukaże nam nasze dalsze losy.
Rezydentura na peryferiach
Rozdział rezydentur w obrębie województw jest z pewnością wygodny z administracyjnego punktu widzenia, może jednak prowadzić do dalekich “zsyłek”, zwłaszcza z perspektywy mieszkańców obrzeżnych terenów województw. W konsekwencji system ten może sprzyjać przepadaniu miejsc rezydenckich. Nietrudno wyobrazić sobie sytuację, w której jakaś osoba akceptuje wariant, a następnie – po otrzymaniu skierowania do oddalonej o wiele kilometrów jednostki – nie podejmuje tam zatrudnienia, przez co miejsce rezydenckie nie może być już wykorzystane. Sądząc po liczbie postów na ten temat na facebookowych grupach rezydenckich, skala tego zjawiska może być dość spora. Nie umiem wyobrazić sobie idealnego rozwiązania tego problemu, ale być może dystrybucja powinna odbywać się więc na poziomie mniejszych administracyjnie jednostek, np. powiatów albo ich mniejszych grup?
“Dzień dobry, ja po zasiłek…”
Jakby tego było mało, chronologia i rozwlekłość procesu rekrutacji generuje lukę w zatrudnieniu pomiędzy zakończeniem stażu a rozpoczęciem kształcenia specjalizacyjnego. W najbardziej optymistycznym scenariuszu jest ona około półtoramiesięczna – przy założeniu, że kadry szpitala, do którego otrzymaliśmy skierowanie, zgodzą się na zatrudnienie od połowy miesiąca. W trakcie tej przerwy częstą praktyką jest zatrudnianie się na krótki okres w POZ, NPL czy na SOR – jeżeli jednak ktoś nie czuje się na siłach lub zwyczajnie nie chce podejmować pracy w tych instytucjach, jest zmuszony przeczekać ten okres na bezrobociu.
Nie widzę powodu, dla którego obydwie rekrutacje – sesja jesienna i wiosenna – nie mogłyby odbywać się w chociaż o miesiąc wcześniej – natychmiast po wynikach poprzedzającego je egzaminu LEK. Zlikwidowałoby to problem konieczności wypełnienia przerwy w zatrudnieniu osobom, które od razu chcą rozpocząć specjalizację oraz odciążyłoby urzędy pracy, które nie musiałyby już lekarzy z pełnym prawem wykonywania zawodu zapraszać na spotkania z propozycjami pracy oraz przyznawać im zasiłku dla bezrobotnych.
Druga strona medalu
Czy obecny system rekrutacji ma też jednak dobre strony? Myślę, że tak – lecz jest sprofilowany nie na nasze indywidualne potrzeby, a na potrzeby społeczeństwa. Z punktu widzenia systemu ochrony zdrowia proces rekrutacji dostosowuje podaż do popytu, rozdysponowując miejsca szkoleniowe tam, gdzie są potrzebne. Może i to okrutne, ale w tej kwestii nasz zawód nie różni się od innych – podlega niejako “mechanizmom rynkowym”. Odwrotna jest tylko tendencja dystrybucji – podczas gdy dla wielu naszych rówieśników z innych fachów miasta wojewódzkie oferują najwięcej możliwości zatrudnienia, w naszej branży to właśnie w mniejszych miastach często najłatwiej o posadę.
Czy jednak fakt konieczności akceptacji miejsca szkoleniowego w ciemno sprzyja bardziej równomiernemu rozłożeniu kadry lekarskiej w obrębie województw? Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Z pewnością wiele osób będzie gotowe przearanżować całe swoje życie, aby tylko rozpocząć wymarzoną specjalizację, nawet na drugim końcu województwa. Inni podejmą zatrudnienie w nieoptymalnym dla nich mieście z myślą o próbie przenosin po dwunastu miesiącach. Jeszcze inni nie rozpoczną pracy w ogóle, a miejsce szkoleniowe pozostanie niewykorzystane.
Między marzeniami, a realiami systemu
Rozwiązanie kwestii rekrutacji na specjalizację na pewno nie jest ani łatwe, ani oczywiste. Wymaga pogodzenia ze sobą indywidualnych potrzeb lekarzy i lekarek z potrzebami populacji. Nasza profesja jest zawodem zaufania publicznego, a co za tym idzie, zawsze będzie podlegała pewnej systemowej kontroli. Nie znaczy to jednak, że nasze interesy muszą schodzić na dalszy plan. W tak kluczowym momencie życia, jakim jest rekrutacja na specjalizację, dostęp do informacji nie powinien być okrojony, a wiedza o przyszłym miejscu odbywania szkolenia jest tak samo ważna jak sam rodzaj specjalizacji.
Wygląda na to, że będziemy jednak musieli dostosować się do obecnego systemu – nic nie wskazuje na to, że dostaniemy lepszy. Zamykanie się na jedną, obleganą specjalizację już od pierwszych lat studiów może przynieść później sporo rozczarowań, gdy okaże się, że podążanie za marzeniami jest albo niemożliwe, albo wymaga “rzucenia wszystkiego i wyjechania w Bieszczady”.
Akceptacja trudności wynikających ze społecznego charakteru naszego zawodu nie oznacza jednak, że nie należy stawiać oporu zbędnym utrudnieniom administracyjnym. Specjalizacyjną, rozwleczoną w czasie, akceptację kota w worku uważam właśnie za jedno z nich.