Po godzinach vol. 3 – wywiad z Tomaszem Jopkiem, ortopedą i wokalistą zespołu Satori
Ortopeda, a po godzinach – muzyk zespołu Satori. To formacja, która zyskała rozgłos po opublikowaniu w Internecie utworu “Oddział Beznadziejnych Przypadków”, numeru nagranego wraz z Kazikiem Staszewskim, będącego buntem wobec sytuacji w polskiej ochronie zdrowia. Bezpośrednim impulsem do powstania piosenki były słowa ministra Jacka Sasina o “braku zaangażowania medyków” w walkę z pandemią. Satori wzięło też udział w eliminacjach do Festiwalu Pol’and’Rock.
Co inspiruje Tomasza Jopka do pisania muzyki i czy chciałby nadal poruszać w niej tematy związane z problemami środowiska medycznego? Jak znaleźć czas na swoją pasję? I jak pogodzić te pozornie dwa różne światy, które jednak mają ze sobą trochę wspólnego, bo praca zespołowa to coś, co przydaje się zarówno w muzyce, jak i w medycynie?
Zapraszam na rozmowę z Tomaszem Jopkiem, ortopedą i współzałożycielem rock-metalowego zespołu Satori.
Jak zaczęła się Twoja przygoda z muzyką?
Przygoda z muzyką zaczęła się jeszcze na długo zanim poszedłem na studia. Za czasów licealnych prawie każdy tworzył jakiś zespół, nie byłem wyjątkiem – udało mi się założyć swoją pierwszą grupę i porwało mnie to totalnie. Oczywiście, ludzie się przez lata zmieniają, tamten zespół już dawno nie istnieje. Dla mnie w graniu chodzi nie tylko o tworzenie samego materiału, ale też o poznawanie nowych ludzi, o interakcje. Studia medyczne, mimo swojej czasochłonności, nie przeszkodziły mi w realizowaniu muzycznej pasji – chociaż faktycznie nie zostawiają one zbyt wiele przestrzeni na dodatkowe aktywności. Ja zawsze mówię, że im ktoś ma mniej czasu, tym lepiej musi się zorganizować. Wtedy można działać.
Muzyka faktycznie towarzyszyła mi od zawsze, natomiast de facto od liceum można powiedzieć, że stała się pasją, którą zacząłem realizować na poważnie i wiedziałem, że chciałbym ją kontynuować w dorosłym życiu. O dziwo, udało się – bo to wcale nie jest takie łatwe, utrzymać w ryzach cały zespół, w którym spotykają się ludzie, pracujący tak samo jak ja i poświęcający swój wolny czas. W tej chwili właśnie zakończyliśmy kolejną próbę, mimo różnych obowiązków udaje nam się zebrać razem i cieszyć się muzyką.
Czy mógłbyś opowiedzieć, jakie były okoliczności powstania zespołu Satori?
O, to było dawno, dawno temu! (śmiech) Jeszcze mój przyjaciel – Piotr Stronka, klawiszowiec, namawiał mnie, żebyśmy założyli wspólnie kapele. Można powiedzieć, że Satori zrodziło się z takich przyjacielskich relacji – zaczęliśmy tworzyć muzykę i jednocześnie szukać kogoś, kto by do nas dołączył. To było ponad dziesięć lat temu! Dość szybko udało nam się znaleźć drugiego gitarzystę prowadzącego – Charliego. Tak to się zaczęło i trwa do tej pory. Kluczowe w takich momentach jest znalezienie dobrych kumpli, z którymi można grać. Zespół to nie tylko muzyka, to również, a może przede wszystkim – ludzie, trzeba złapać nić porozumienia. Musi w tym być chemia. Dzięki temu, że w Satori dobrze się docieramy i możemy rozmawiać ze sobą także na pozamuzyczne tematy, zespół trwa tak długo – nie oszukujmy się, gramy muzykę w jakimś sensie uznawaną za niszową, chociaż ostatnio staliśmy się znacznie bardziej rozpoznawalni. Zobaczymy, czy ta fala rozpoznawalności będzie trwać.
A czy w zespole, który jest jednocześnie paczką przyjaciół, zdarzają się konflikty? Praca nad nowym materiałem zwykle przebiega u Was pokojowo czy lecą iskry?
Iskrzy cały czas! To jest po prostu wojna. Właściwie nie ma momentu, żeby cokolwiek przebiegało pokojowo, ale ta nieustanna walka musi nas zaprowadzić na wspólną metę – stworzenie nowego materiału. Drogi do tego celu, który każdy z nas obiera, są jednak różne. Oczywiście, udaje nam się dogadać, wypracować artystyczny kompromis, ale proces powstawania naszej muzyki jest zdecydowanie bardzo burzliwy – wióry lecą. Bez tego zresztą chyba nie byłoby tego pazura, a gramy z mocnym, rockowym uderzeniem. W muzyce znajduje ujście cała złość, nawet w pewnym sensie agresja wobec tego, co nas otacza, niezgoda na to wszystko, co nas mierzi i uwiera. To nie tylko sposób na spędzenie wolnego czasu, ale i na pozbycie się codziennych problemów – i okazało się, że to jest metoda na zdrowe relacje nie tylko w samym zespole, ale w ogóle w życiu. Nikt z nas nie jest niezadowolony ze swojego codziennego funkcjonowania. Myślę, że dzięki graniu w Satori jestem w jakimś sensie lepszym lekarzem. Bycie muzykiem pozwala mi oderwać się od codzienności, w pracy jestem zresetowany i gotowy do działania od samego rana. Taka próba, jaką przed chwilą zakończyliśmy, to masa pozytywnych emocji, okazja do wyrzucenia z siebie nagromadzonych w ciągu dnia frustracji. Jutro rano wiem, że będę miał “zerowe konto”, mogę zacząć dzień z czystą kartą, dobrym nastrojem.
Jak często udaje Wam się zebrać na próby czy sesje nagraniowe? Przy aktywnej pracy w zawodzie lekarza na pewno trudno jest znaleźć czas na ćwiczenia z zespołem…
Tak na dobrą sprawę, rezydentura – którą ja już szczęśliwie niedawno zakończyłem, bo zdałem Państwowy Egzamin Specjalizacyjny w sesji wiosennej – spowodowała, że mieliśmy dość sporą przerwę. Wiadomo, część z nas już ma swoje rodziny, pojawiły się dzieci, zespół trochę zszedł na dalszy plan. W związku z tą całą okołopandemiczną sytuacją udało nam się, paradoksalnie, wrócić na bardziej intensywne tory muzycznego działania. Tutaj w sumie wiele “zawdzięczamy” słowom ministra Sasina, które tak mocno mnie wzburzyły, że musiałem chwycić za gitarę i zacząć pisać “Oddział Beznadziejnych Przypadków”. Ten utwór powstał z tamtej wściekłości, z wyrażenia niezadowolenia po takim potraktowaniu medyków. To była iskra zapalna, która dała początek naszemu powrotowi do wspólnego grania. Chociaż gdyby nie namowy klawiszowca, żebyśmy znów zaczęli tworzyć, to mogłoby być różnie i nie wiem, czy znaleźlibyśmy się w tym miejscu, w którym teraz jesteśmy. Teraz, dzięki temu, że skończyłem rezydenturę, udało mi się znaleźć czas na przygotowania Satori do eliminacji do Pol’and’Rock, czyli naszego słynnego polskiego Woodstocku. Jesteśmy z tego ogromnie zadowoleni, teraz mamy wspólny cel, który łączy zespół. Mam nadzieję, że pokażemy się z jak najlepszej strony i szersza publiczność jeszcze nie raz o nas usłyszy.
A skąd wzięła się nazwa zespołu? Gdy wgryźć się w dosłowne znaczenie słowa “satori”, to bynajmniej nie jest to oczywiste określenie zespołu rockowego (metalowego)...
To jest przewrotne. Satori w wolnym tłumaczeniu można rozumieć jako swoistą nirvanę, oświecenie. W czasie, gdy zespół powstawał, absolutnie takich emocji w nas nie było – nie czuliśmy się ani oświeceni, ani bynajmniej wszechwiedzący i przewrotnie wybraliśmy taką właśnie nazwę. Słowo “satori” po prostu nam się spodobało. Ironiczne brzmienie nazwy dla zespołu również przypadło nam do gustu. Wiele osób o to pyta i chociaż początkowo chodziło właśnie o taką deklarację braku pewności siebie, poczucie niedostatku zrozumienia otaczającej nas rzeczywistości, to z czasem pojawiają się i inne interpretacje. Może po prostu do tego “satori” dążymy?
Ironia i dobry wydźwięk. Czyli kwintesencja tego, czego trzeba muzyce, zwłaszcza rockowej. Nawiązując jeszcze do “Oddziału Beznadziejnych Przypadków” – czy kiedykolwiek jeszcze chciałbyś wraz z Satori poruszać problemy targające polską ochroną zdrowia? A może to była historia jednorazowa i nie planujesz już więcej pisania utworów dotyczących środowiska medycznego, bo muzyka powinna być przede wszystkim odskocznią od pracy?
Chyba najlepiej zawsze pisze się o tym, co dotyczy bezpośredniego ciebie, czego doświadczasz na własnej skórze. Jeżeli utwór ma mieć jakikolwiek sens, to musi być napisany szczerze. Wydaje mi się, że “Oddział Beznadziejnych Przypadków” właśnie dlatego spotkał się z tak dobrym przyjęciem. Ten numer wypłynął z prawdziwych emocji, które w tamtym czasie towarzyszyły większości medyków. Pewne grupy, choćby politycy, próbują nas podzielić, natomiast ja zawsze mówię, że lekarze bez pielęgniarek i ratowników medycznych sami nie pociągną systemu ochrony zdrowia, który przecież tworzą ludzie różnych zawodów. Moi pacjenci po operacjach zawsze muszą korzystać z opieki fizjoterapeutów. W jakimś sensie jesteśmy jedną rodziną i moim zdaniem właśnie z tej jedności środowiska płyną korzyści dla pacjenta. Mam nadzieję, że ten utwór wyraził emocje jak największej liczby medyków. Oczywiście, po jego emisji otrzymywałem mnóstwo wiadomości, “Wiesz, ja myślę dokładnie tak samo, nie widziałem swoich dzieci od kilku dni, albo znowu jestem na kolejnych trzech dyżurach z rzędu”. Zaskoczyło mnie, jak wielu ludzi utożsamia się z tym materiałem – bo przecież ja pisałem o swoich własnych doświadczeniach...
Tematy medyczne w Satori zostaną, bo one są ze mną na co dzień. Zawsze, oczywiście, najpierw trwa dyskusja wewnątrz zespołowa – czy możemy, a przede wszystkim – czy chcemy daną kwestię poruszyć w naszej muzyce. Dajemy sobie jednak wolną rękę. Mogę zdradzić, że pracujemy w tej chwili nad nowym materiałem. Dwa, właściwie trzy nowe numery już powstały, a jeden z nich dotyczy tematyki bliskiej środowisku medycznemu.
Podziały w środowisku medycznym – narzucane zewnętrznie, ale też chętnie implantowane wewnątrz – jednak istnieją. Czy Twoim zdaniem solidarność medyków to utopia czy realny cel do osiągnięcia?
Moim zdaniem, wszelkie sprawy trzeba rozwiązywać oddolnie. Mówię to do wszystkich przyszłych i obecnych młodych medyków, studentów i stażystów – naprawdę to, gdzie pracujecie, zależy w dużej mierze od was. To nie tak, że wchodzicie na dany oddział i nie macie na nic wpływu, podporządkowujecie się status quo. Kontakty międzyludzkie między personelem medycznym są niezwykle istotne. Podejście młodych osób, świeżo po studiach, z nową energią, zawsze pomaga w budowaniu relacji w zespole. Solidarność medyków absolutnie nie jest utopią. Sam pracuję w kilku miejscach, gdzie relacje między pracownikami są dobre, i między lekarzami, pielęgniarkami i pracownikami technicznymi, spotykam się z życzliwością i staram się ją odwzajemniać. Dobra atmosfera w pracy, w której nierzadko ze względu na dyżury spędzamy nawet kilka dni, jest kluczem do tego, by wykonywanie zawodu było przyjemnością i myślę, że dbanie o nią powinno być celem dla wszystkich medyków. Jeśli gramy zespołowo, to pacjent tylko na tym skorzysta.
Do współpracy przy nagrywaniu “Oddziału Beznadziejnych Przypadków” zaprosiliście Kazika. Jak zaczęła się ta współpraca?
Ja po prostu napisałem do Kazika. De facto, do jego managementu, bo przecież Kazika maila i numeru telefonu nigdzie się nie da znaleźć (śmiech). Już następnego dnia otrzymałem odpowiedź. Syn Kazika, Kazik Staszewski Junior i jego manager Piotr Wieteska odpisali mi praktycznie od razu i obydwoje przekazali utwór Kazikowi. Z samym Kazikiem rozmawiałem już chyba po 2-3 dniach, od razu złapaliśmy wspólny feeling, szczegóły techniczne zostawiliśmy na później, ale już po tej pierwszej rozmowie czuliśmy, że to się uda, że jest ten pozytywny flow. Spotkaliśmy się dopiero przy okazji kręcenia teledysku. Kazik dośpiewał swoje partie w Warszawie, natomiast my naszą część nagraliśmy w podpoznańskim studiu.
Część druga wywiadu z Tomaszem Jopkiem już na remedium.md – do przeczytania tutaj.
Dołącz do dyskusji
Polecane artykuły