Po godzinach – część druga wywiadu z dr n. med. Katarzyną Luterek
Część pierwszą wywiadu z dr n.med. Katarzyną Luterek możecie przeczytać tutaj.
- Przenikanie się dwóch światów – medycznego i sportowego. Czy przez to, że jest Pani lekarzem, łatwiej było Pani w zakresie technicznego aspektu przygotowania, bo miała Pani większą wiedzę z zakresu fizjologii, reakcji organizmu na wysiłek fizyczny?
Myślę, że tak. Jest taki fajny kongres – “Sportowiec Amator”. Wymyślił go nasz kolega ortopeda, który spotkał na swojej drodze wielu sportowców–amatorów i zauważył, z jakimi wyzwaniami muszą zmierzyć się przesiadujący non-stop w biurze czterdziestolatkowie, którzy np. chcieliby wziąć udział w triathlonie. Podczas kongresu poruszane są również inne tematy, m.in. przyczyny i mechanizmy częstszego powstawania urazów u sportowców niezawodowych, zasady, jakie powinny obowiązywać amatorów przygotowujących się do dużego wysiłku fizycznego. Ja tam z kolei miałam wykład na temat sportu w ciąży.
To też pomaga w tzw. jednostkach treningowych, mogę z trenerem swobodnie porozmawiać, dlaczego i jaki mięsień będziemy teraz obciążać.
- Jak często zdarza się, że musi Pani udzielać pomocy innym osobom na stoku?
Ciągle! A to się dziecko przewróci, tam trzeba wezwać helikopter, tu jeszcze komuś udzielić pomocy. Lekarzem jestem również na stoku. Do tego mój mąż też jest lekarzem. I to ortopedą, więc w kółko kogoś zbieramy ze stoku…
- A czy narciarska pasja może być remedium na stres i odskocznią od pełnego napięć życia medyka? Czy to kompletnie nie ma znaczenia, bo to są Pani dwie oddzielne pasje i one w żaden sposób ze sobą nie korelują?
Stres po pracy oczywiście się pojawia, to naturalne, ale na pewno nie traktuję nart jako remedium na niego. To jest też tak, że gdy jeżdżę na nartach, muszę skupić się na tym, co robię, nie mogę odpływać i myśleć o czymś innym. A mój trening wygląda tak, że staję na samej górze i trener przez krótkofalówkę mówi mi, co mam zrobić. To wymaga maksymalnego skupienia. To jest moment całkowitego resetu, dzięki czemu później mam jeszcze większy napęd do pracy.
Ale z tym remedium na stres, to nie jest tak… Gdy jestem w Warszawie, wracam do domu po pracy i dzwonię do kolegi z pytaniem, jak czuje się pacjentka, którą zostawiłam w szpitalu. To nie jest ucieczka, ale współgranie.
- Skąd pomysł, by zostać lekarzem?
Z tego, co pamiętam, to od zawsze chciałam być lekarzem. Lekarzami byli moi rodzice, razem pracowali w Instytucie Hematologii, tata – chirurg, mama – hematolog. Pamiętam, jak w trakcie rodzinnej jazdy samochodem ciągle rozmawiali o swoich pacjentach, np. mama przygotowała pod kątem hematologicznym pacjenta, którego tata będzie operował. To było dla mnie całkowicie naturalne. Taka normalna rozmowa… Już w ósmej klasie wiedziałam, jakie wybiorę liceum – i po to szłam do Reytana, żeby dostać się na medycynę. Nie brałam niczego innego pod uwagę.
- A wybór specjalizacji?
Zawsze chciałam być zabiegowcem. Najpierw długo - chirurgiem. Przez całe studia interesowałam się chirurgią, chodziłam na praktyki, byłam przewodniczącą koła naukowego przy Katedrze Chirurgii Wątroby. Tak się złożyło, że ostatnimi zajęciami na moich studiach były położnictwo i ginekologia. I wpadłam jak śliwka w kompot. Całkowicie mnie to pochłonęło. Przyciągnął mnie chirurgiczny aspekt ginekologii i dynamika działania. Również kontakt ze zdrowymi pacjentkami, którym trzeba pomóc. Myślę, że ginekologia i położnictwo świetnie współgrają z moim charakterem – bo ja jestem trochę pobudzona. A teraz zrobiłam drugą specjalizację z perinatologii. To znacznie bardziej szczegółowa dziedzina, medycyna matczyno-płodowa z terapią wewnątrzmaciczną. I moja kolejna wielka pasja.
- Czyli, patrząc po Pani życiowych wyborach, potrzebuje Pani w życiu adrenaliny.
Zdecydowanie!
Z końcem kwietnia kończą się typowe treningi narciarskie, ale za to zaczyna się rower szosowy. Dzięki nartom mam mocne nogi, a to przydaje się podczas jazdy na rowerze. Latem zawsze pływam na windsurfingu lub kite.
- W przeszłości doświadczyła Pani poważnej kontuzji. Czy często zdarzały się Pani później wypadki podczas jazdy na nartach?
Od lat jeżdżę z zerwanym więzadłem. Noszę stabilizator. Na razie nie planuję poddać się operacji. Mój trener próbuje ten deficyt obudować mięśniami, więc na razie udaje się z tym funkcjonować. Innych kontuzji, na szczęście, nie miałam.
- Uprawiając ten sport, miała Pani styczność z niezliczonymi niesamowitymi krajobrazami górskimi. Czy jest jakieś jedno miejsce, które darzy Pani szczególnym sentymentem?
Największy sentyment mam do naszych polskich Tatr. Do Kasprowego, przez narciarzy nazywanego Świętą Górą. Ona jest mało dostępna, czy to na zawody, czy na treningi. Ale jeśli narciarzom udaje się na niej spotkać, to dzieje się coś niezwykłego, to niemal duchowe przeżycie. Dziesięć lat temu, gdy w moim życiu trwała jeszcze przerwa od narciarstwa, pojechałam na Kasprowy i ze wzruszenia i wspomnień rozpłakałam się. Na środku góry zadzwoniłam do mojego ojca, z którym jeździłam tam od dziecka: “Tato, dziękuję, że nauczyłeś mnie jeździć na nartach i że mogłam tutaj być, bo to najwspanialsza rzecz na świecie”.
- Jak pandemia wpłynęła na możliwość uprawiania narciarstwa? Czy sytuacja już wróciła do normy?
To był całkowicie stracony sezon, jeśli chodzi o wyjazdy szkoleniowe poza Polskę. Udało mi się w grudniu pojechać do Włoch, byłam już wtedy ozdrowieńcem. Pojechaliśmy w 12 osób, m.in. ćwiczyć na tyczkach. Każdy z nas 48 godzin przed wyjazdem miał zrobiony test. Przyjechaliśmy na miejsce w piątek, a już w poniedziałek rano jedna osoba obudziła się z gorączką – i oczywiście to był COVID. I wszyscy zachorowali...
Później była możliwość trenowania w Polsce dla osób z licencją. Ale odwołano wszystkie zawody, “odmrożono” je dopiero pod koniec lutego… Żeby wystartować trzeba było pokazać negatywny wynik testu, abo certyfikat szczepienia. Zawody medyczne mogły dojść do skutku – bo większość z nas, medyków, była już wtedy zaszczepiona.
Pandemia potraktowała narciarzy bardzo nierówno. Moi koledzy, trenujący nielekarze, siedzieli w górach, wstawali rano, jeździli na nartach, potem pracowali zdalnie i później znowu – na stok. A my, lekarze, co? Mieliśmy jeszcze więcej pracy w szpitalu, dużo większe obciążenie.
- Jakie ma Pani plany na przyszłość związane z narciarską pasją?
Teraz czekam na listopad. Na pierwszy wyjazd na lodowiec. Gdy tylko będzie można swobodnie wyjechać do Austrii czy Włoch na narciarskie treningi – to ruszam. To jest pierwszy trening, który odbywa się w sezonie. Trzeba po przerwie przypomnieć sobie wiele rzeczy. A gdy tylko pojawi się możliwość, będę przestawiać dyżury weekendowe i jeździć na zawody. Bo to uwielbiam. A najbardziej – ścigać się sama ze sobą.
Dołącz do dyskusji
Polecane artykuły