Wyszukaj w publikacjach
Po godzinach – część druga wywiadu z dr n. med. Karolem Szymańskim

- Patrząc od strony stricte technicznej, warsztatowej – co jest największym wyzwaniem dla pilota w trakcie lotu?
Medycznie mówiąc – “zaburzenia pracy silnika”. Charakterystyczny dźwięk, sprawiający, że umysł zaczyna szybciej pracować. W lataniu panuje pewna zasada, którą wpajali mi moi instruktorzy – bądź cztery minuty przed swoim samolotem. Latanie niewątpliwie jest wielką przygodą, ale ładnie i poetycko wygląda to tylko na filmach. Prowadzę zajęcia z „Czynnika ludzkiego” dla studentów Politechniki Poznańskiej. Konfrontuję ich zawsze z kontrastem: obraz wpajany przez kinematografię – niesamowite krajobrazy, wysoko w górze, pilot rozglądający się wokół, w tle muzyka Ennio Morricone - versus rzeczywistość: podczas lotu trzeba cały czas być skoncentrowanym, sprawdzać parametry, dostosowywać się do zmiennych warunków, panować nad samolotem, zawsze mieć na uwadze, gdzie w razie potrzeby moglibyśmy wylądować. Pryska romantyczny czar. To nie jest czas, gdy można pomedytować. Problemy z ziemi zostawiamy na ziemi. Osoba, która pilotuje samolot, jest dowódcą statku powietrznego i ponosi pełną odpowiedzialność za to, co dzieje się na pokładzie. Choćby to była tylko maszyna jednomiejscowa czy ultralight.
- Czyli tak jak w medycynie – trzeba zawsze zachować respekt.
Dokładnie, kluczem jest respekt i świadomość, że cały czas należy utrzymywać kontrolę nad tym, co się robi. Bycie chirurgiem, ortopedą, na sali operacyjnej – to jest podobny poziom decyzyjności. Algorytm podejmowania decyzji jest bardzo zbliżony – i w lataniu, i w medycynie zabiegowej.
- A co jest źródłem większej adrenaliny – latanie czy praca w zawodzie lekarza?
Adrenaliny… Ja bym to nazwał bardziej satysfakcją. Źródłem endorfin. Adrenalina kojarzy się z brawurą, niepotrzebnym ryzykiem. A w obu tych dziedzinach potrzebna jest sprawność w szybkim podejmowaniu decyzji, odpowiedzialność, rozwaga.

- Czy piloci, tak jak (przynajmniej w odczuciu pacjentów) lekarze mają swój specyficzny język komunikacji, lotniczy slang, którym się posługują?
Jest pewna specyfika rozmowy przez radio – najpierw podaje się tego, kogo się chce wywołać, dopiero później pilot się sam przedstawia. Jeśli ktoś nadaje na danej częstotliwości, to żadna osoba nie może jej używać. Bywa też zabawnie – czasem komuś się przypadkowo zablokuje guzik i później pół Polski słucha, jak ktoś podśpiewuje pod nosem.
- Czy zna Pan innych lekarzy, którzy również aktywnie pasjonują się lataniem?
Tak. Namówiłem na kurs swojego kolegę, zrobił licencję turystyczną. Teraz lata od czasu do czasu, hobbystycznie.
- Praca lekarza jest zawodem, zwłaszcza w Polsce, niezwykle czasochłonnym. Jak udaje się Panu pogodzić bycie aktywnym zawodowo medykiem z lotniczą pasją?
Pojawiają się dylematy. Przez pewien czas byłem pracownikiem Lotniczego Pogotowia Ratunkowego, współpracę zakończyłem w 2018 roku. Bardzo miło wspominam te niemal osiemnaście lat, ale urodził mi się syn. Musiałem zdecydować, czy ten jeden dzień w tygodniu przeznaczam na bycie lekarzem dyżurnym w pogotowiu i latanie jako pasażer, czy na loty w aeroklubie i pracę wykładowcy w Politechnice Poznańskiej. Wybrałem, że dalej chcę być pilotem. Zbyt wiele poświęciłem, by zdobyć licencję zawodową (CPL). Kosztowało mnie to pół roku wyrzeczeń i nieustannej nauki dzień i noc, jednocześnie łączonej z pracą.

- Przenikanie się medycyny i lotnictwa. W jaki sposób czerpanie z wiedzy medycznej może być przydatne w żegludze powietrznej?
Medycyna na pewno może przyjść w sukurs osobom związanym z lataniem. Na politechnice wykładam “Human Factor” – to przedmiot stworzony przez nadzór lotniczy, polski odpowiednik nazywa się: “Człowiek: możliwości, ograniczenia”. Piloci dzięki nim zyskują wiedzę na temat stanów zdrowotnych, którym mogą podlegać, świadomość, jak się zachować w sytuacji, gdy coś się dzieje z ich organizmem. Studenci często są zaskoczeni, przyznają że gdyby nie uczestnictwo w tych zajęciach, nie mieliby o wielu rzeczach pojęcia.
- Skąd się wzięła w Pana życiu medycyna? Dlaczego postanowił Pan zostać lekarzem? To była długa, od dawna planowana droga, a może zagrał przypadek?
Nie czułem się dobry w matematyce ani w naukach ścisłych, trochę tylko interesowała mnie fizyka, za to bardzo lubiłem biologię. Zatem gdy w liceum zastanawiałem się, co chciałbym zrobić ze swoim życiem, stwierdziłem, że nie chcę być nauczycielem (a przypuszczalnie w tym zawodzie pracowałbym, gdybym ukończył fizykę lub biologię). Akurat wtedy bardzo dużo uwagi w mediach, zwłaszcza w telewizji, poświęcano przeszczepieniu serca pawiana u dziewczynki w stanach Baby Fay. Zaintrygowało mnie to, zacząłem zgłębiać, jak dokładnie jest zbudowane ludzkie serce, czytałem słynną wśród kandydatów na studia medyczne “Biologię” Claude’a Villeego. Parę książek pożyczył mi kolega z klatki schodowej w rodzinnym bloku, który był na drugim roku medycyny. Najpierw chciałem zostać kardiochirurgiem, później zmieniłem zdanie.
- Zatem, dlaczego zdecydował się Pan na ortopedię?
Początkowo wiele lat pracowałem jako chirurg, dopiero później zrobiłem specjalizację z ortopedii. Na studiach chodziłem na dyżury do Kliniki Chirurgii Urazowej, tam pracowali chirurdzy ogólni i praktycznie wykonywali wszystkie ostrodyżurowe zabiegi. Jeśli trzeba było otworzyć klatkę – otwierali, brzuch – też, ponad połowę zabiegów stanowiły tam jednak operacje kostne. Chodziłem tam na dyżury przez całe studia. I na ten oddział zostałem przyjęty, gdy już studia skończyłem i zostałem lekarzem.
- Co Pana najbardziej interesuje w tej specjalizacji?
Chirurgia ręki. Zresztą, specjalizację z ortopedii i traumatologii narządu ruchu robiłem w Klinice Chirurgii Ręki. Znów wracając wspomnieniami do studiów i początków pracy zawodowej – starsi koledzy rzadko kiedy przepadali za szyciem ścięgien, co potrafi trwać w przypadku kilku uszkodzonych struktur nawet kilka godzin. Pozwalali więc na naukę praktycznych umiejętności szycia studentom. Bardzo mnie wtedy zainteresowała właśnie chirurgia ręki.
- Czy pasja do samolotów i lotnictwa to dobre remedium na stres nieodłącznie towarzyszący pracy medyka?
Zdecydowanie! Jeśli jadę do pracy i widzę piękną, szybowcową pogodę, rozpogodzone niebo, cumulusy, to aż trudno jest wytrzymać… Od razu mam lepszy dzień, gdy wiem, że popołudniu wybiorę się na lotnisko. Poza tym, dobre wspomnienia, jak choćby te z wyjazdu do Afryki, ułatwiają przetrwanie trudniejszych chwil w pracy.
- A w jaki sposób pandemia wpłynęła na Pana pasję? Czy utrudniła dostęp do latania?
Tylko początkowo. Przy całkowitym lockdownie, cała Polska się zamknęła, w tym również aerokluby. Później można już było latać normalnie, oczywiście, z zachowaniem obostrzeń sanitarnych.
- Pan najczęściej lata sam czy z innymi osobami na pokładzie?
Różnie się zdarza. Ostatnio najczęściej latałem w samolocie Zlin526F, to stary samolot akrobacyjny. Przeszkalałem się na nim w celu uzyskania uprawnień do latania samolotami z tzw. tylnym kółkiem. Kiedy latanie jest pasją, wykorzystuje się każdą możliwość, by znowu się znaleźć w powietrzu.
- Jakie ma Pan plany na przyszłość związane ze swoją lotniczą pasją?
Przede wszystkim, chciałbym latać częściej niż w zeszłym roku, w którym przez wzgląd na różne sprawy trochę tego czasu na latanie zabrakło. Cały czas marzę też o powrocie do Afryki. Zgodę rodziny już mam – co prawda sprzed kilku lat, ale mam nadzieję, że jest ciągle aktualna.
Część pierwsza wywiadu z dr n. med. Karolem Szymańskim do przeczytania tutaj.