Wywiad z dr n. med. Patrykiem Krzyżakiem, kardiologiem, nurkiem i fotografem podwodnego świata
Pracuje jako kardiolog i lekarz nurkowy. Jego pasją jest nie tylko nurkowanie w wulkanach, ale i fotografia podwodna. Brał udział w pobijaniu rekordu Guinessa – nurkowaniu na wysokości 5915 m n.p.m. w jeziorze Lake Nevado Tres Cruces Norte. O jego fascynacji podwodnym światem, przygodzie z fotografią pod powierzchnią, a także o tym, kto może spróbować nurkowania, rozmawiamy z dr. n. med. Patrykiem Krzyżakiem.
- Jak zaczęła się Pana pasja? Certyfikat nurka, jak sam Pan przyznaje, zdobył Pan już dwadzieścia lat temu. W jakich okolicznościach zafascynował się Pan nurkowaniem?
Nie chciałbym, żeby zabrzmiało to banalnie czy wręcz trywialnie, ale tak napawdę zaczęło się to, kiedy byłem małym chłopcem. W dzieciństwie niemal każde wakacje spędzałem nad morzem, nad jeziorem, albo nad rzeką, nie wyobrażałem sobie, że można wypoczywać nie nad wodą. A gdy już do tej wody wchodziłem – nie wiem, nie potrafię wyjaśnić dlaczego, natomiast zawsze intrygowało mnie, co kryje się pod powierzchnią wody. Ta wielka fascynacja pchnęła mnie do wykorzystania pierwszej okazji do eksplorowania podwodnego świata – zapisałem się na kurs nurkowy. To było w połowie lat 90., szkolenie wyglądało wtedy nieco inaczej – wyjazdy kondycyjne, dużo nie tylko pływania, ale i biegania, samo zanurzenie w wodzie w tym wszystkim stanowiło, de facto, wisienkę na torcie. Później były zaliczenia, certyfikaty nurkowe, nurkowanie na wodach otwartych. Swój pierwszy certyfikat zrobiłem w Grecji, potem jeszcze wyjazdy do Chorwacji. Zawsze podczas wyjazdów (nawet jeśli nie był to wyjazd stricte nurkowy, tylko po prostu turystyczny), nie wyobrażałem sobie, żeby przynajmniej na dwie godziny nie wejść do morza i eksplorować jego zakamarków w poszukiwaniu skarbów, jakie w sobie kryje. Czytałem też książki podróżnicze, Alfreda Szklarskiego i Juliusza Verne’a. Wszystko, co związane z podróżami i ze światem podwodnym, chłonąłem jak gąbka.
- Jak sam Pan wspomniał, dzisiaj nurkowanie jest bardziej dostępne niż kiedyś. Czym się różni przygotowanie do nurkowania w wulkanach od przygotowań do “zwykłych” wypraw nurkowych? Na jak długo przed wyprawą trzeba je rozpocząć? A może utrzymywanie dobrej kondycji fizycznej powoduje, że te przygotowania już takie długie nie są?
Jeśli chodzi o bardzo popularne w ostatnich latach nurkowanie rekreacyjne – myślenie o przygotowaniach do niego ogromnie się zmieniło. W latach 90. uważano, że trzeba być naprawdę w niezwykle dobrej kondycji, by móc uprawiać ten sport. Poniekąd panowało przekonanie, że żeby zostać nurkiem, trzeba być niemal komandosem! Zaczęły się jednak pojawiać nowe federacje, powszechne szkolenia dla płetwonurków. Rekreacyjne nurkowanie jest po prostu aktywnością, jak choćby jazda na nartach czy rowerze – tyle tylko, że w nietypowych, podwodnych warunkach, do których organizm człowieka nie jest przystosowany. Specjalne przygotowania do nurkowania podczas wakacji, w ciepłym jeziorze czy morzu, nie są więc konieczne, choć oczywiście trzeba mieć elementarną wiedzę, sprawdzony sprzęt i dobrą ekipę, z którą będziemy nurkować. Bardziej wymagające będzie już np. freediving – nurkowanie na zatrzymanym oddechu. Tak samo ekstremalny odłam – nurkowanie techniczne, związane z eksplorowaniem bardzo głęboko położonych wraków i jaskiń, czy też nawet po prostu nurkowanie dla samej głębokości – tutaj już konieczne jest bardzo dobre przygotowanie fizyczne, techniczne i sprzętowe. Na zupełnie odległym biegunie leży nurkowanie wysokogórskie, którym zajmuje się zaledwie garstka ludzi na świecie – trzeba się do odpowiednio przygotować kondycyjnie, żeby do tego położonego ileśset metrów nad poziomem morza jeziora, dźwigając ciężki sprzęt i w warunkach zmniejszonej ilości tlenu w powietrzu, po prostu być w stanie dojść. A tego sprzętu jest całkiem sporo – butle, skafandry, płetwy i tak dalej… Kiedyś zważyłem sprzęt, potrzebny do standardowego nurkowania – to jest 15 kilogramów! Prócz tego jeszcze nurkowanie na wysokości, związane z odmiennymi warunkami (jak choćby znacznie niższym ciśnieniem atmosferycznym, w odmienny sposób zachodzi też zjawisko wysycania się organizmu gazami oddechowymi) wymaga odpowiedniego przygotowania teoretycznego. Inaczej trzeba np. zaprojektować wynurzanie się. Tak naprawdę zresztą to nurkowanie ekstremalne – tabele nurkowe kończą się na 3000 metrów, a nurkowie podczas wypraw nurkują na wysokości 4500 czy tak jak my nurkowaliśmy na 6000 metrów – to wykracza poza standardowe wzory i tabele. Wszystkie obliczenia trzeba wykonać samemu, żeby było to jak najbardziej bezpieczne.
- Pan nie tylko nurkuje, ale także zajmuje się fotografią podwodną. Jak zaczęła się Pana przygoda z tą pasją?
Zainteresowanie podwodnym światem i skarbami, jakie skrywa, zaczęło się u mnie wiele lat temu, jeszcze gdy byłem dzieckiem. Udało mi się wyłowić niektóre rzeczy, np. części ekwipunku żołnierskiego z czasów drugiej wojny światowej. Kiedy zacząłem nurkowanie w cieplejszych morzach, np. w Chorwacji, pojawiła się fascynacja – feerią podwodnych barw, mnogością gatunków zwierząt. Wydawało mi się, że żadnych słów nie starczy mi, by opisać piękno świata pod wodą. Naturalnym odruchem było więc sięgnięcie po aparat fotograficzny. Na początku był zwykły aparat na klisze, dość szybko się jednak zorientowałem, że muszę przejść na cyfrową stronę mocy – klisza ma tylko 36 klatek, a nie da się jej zmienić pod wodą. Mimo to, nadal czegoś brakowało – światła. Bez odpowiedniego oświetlenia nie byłem w stanie uchwycić całego spektrum barw, jakie istnieją pod wodą. Ludzkie oko zdecydowanie lepiej sobie radzi niż aparat fotograficzny – barwy światła słonecznego oczywiście są filtrowane, ale na 40 metrach wszystko wydaje się zielono-niebieskie, a jednak widzimy, że płynąca przed nami ryba jest żółto-czerwona. Nie mam pojęcia, jak nasz mózg sobie z tym radzi. Gdybyśmy zrobili zdjęcie bez lampy, to aparat fotograficzny uchwyci rybę jako niebiesko-zieloną i cała jej atrakcyjność znika.
- Na czym polega specyfika fotografowania pod wodą? Jakie trudności techniczne, oprócz znacznie zmniejszonej ilości światła, trzeba pokonać, chcąc zrobić dobre zdjęcie podczas nurkowania?
Przede wszystkim – pod wodą brakuje światła, a żeby wydobyć całą gamę barw, potrzebne jest silne światło. Dlatego aparaty fotograficzne muszą mieć nie tylko specjalną obudowę chroniącą przed znacznym ciśnieniem, ale i mocną lampę. Z wydajną baterią, bo dzięki aparatom cyfrowym jesteśmy w stanie tych zdjęć pod wodą zrobić naprawdę bardzo dużo.
Fotografia ta jest inna i trudniejsza niż zwykła fotografia przyrodnicza, tj. portretowanie żyraf – w plenerze możemy ustawić statyw, mamy nieograniczoną ilość światła, warunki, by dowolnie dostosować parametry, przesłony, pracować nad ostrością zdjęcia. Pod wodą po prostu nie ma na to czasu! Ryba rusza się dużo szybciej niż większość zwierząt lądowych, np. słoń, nie pozwala podpłynąć do siebie zbyt blisko, proces wykonywania zdjęcia utrudniają też prądy morskie. Pod wodą nie da się ustawić statywu. Często jest tak, że tkwię w bezruchu, dostosowując parametry aparatu i nieopatrznie nabiorę powietrza, którego bąbelki rybę przestraszą. Ryba ucieka, muszę ją dogonić, jeszcze raz ustawić wszystkie parametry – a wcale nie jest powiedziane, że ona znowu ustawi się w takiej pozycji, by można ją było dobrze uchwycić w kadrze. Dodatkową trudność stanowią same warunki – pływy morskie, prądy... Czasem ten jeden kadr, którym zachwycają się rodzina czy znajomi lub osoby trzecie, wymaga gigantycznych przygotowań.
Dużo bardziej wdzięczne są wraki statków. Przy tego typu fotografii można spokojnie dostosować wszystkie parametry, choć problematyczna pozostaje nadal kwestia światła. Kiedy ustawiam oświetlenie tak, by było dobrze widać piękne koralowce porastające statek, ginie perspektywa całego wraku. Światła na uwidocznienie go już nie wystarczy, widoczność zachowana jest maksymalnie na 2-3 metry do przodu. Zatem gdy zależy mi na uchwyceniu w kadrze całego wraku, nie używam lampy, zmieniam jedynie parametry i fotografuję w świetle zastanym. Podwodna fotografia jest więc w istocie dużo trudniejsza od tej standardowej, wymaga doświadczenia i cierpliwości, bo dopiero po wielu próbach udaje się zrobić dobre zdjęcie.
- Woli Pan fotografować zwierzęta czy wraki statków? Robienie zdjęć nieruchomym obiektom wydaje się łatwiejsze niż próba uchwycenia w kliszy płynącej ryby…
Kiedyś odpowiedziałbym, że zwierząt – to bogactwo podwodnej przyrody przyciągnęło mnie do podwodnej fotografii. Z czasem odkryłem jednak, że wraki są czymś niesamowitym. Mamy do czynienia z obiektem, którego przecież tam, na dnie, w ogóle nie powinno być – jest imponująca rafa, jakaś łacha piachu, spodziewalibyśmy się tam oglądać tylko żywe organizmy, a tu nagle ukazuje się taki martwy kolos, który powinien pływać kilkadziesiąt metrów nad nami, tymczasem leży spokojnie na dnie. Do tego dołącza się aspekt historii – zawsze, gdy pływam w okolicy jakiegoś wraku, dowiaduję się najpierw, co to był za statek, jak to się stało, że na zawsze zatonął w głębinach. Nie można też zapominać, że wraki same w sobie stają się miejscem zamieszkania mnóstwa zwierząt. Daje to możliwość nie tylko dotknięcia historii, ale i przyjrzenia się intrygującym gatunkom, których, gdyby nie wrak, prawdopodobnie nie mielibyśmy okazji w ogóle dostrzec.
Odkąd zacząłem nurkować w jaskiniach, one także stały się czymś, co fascynuje mnie i jako nurka, i jako fotografa – formacje skalne, cenoty meksykańskie. Zatopione w wodzie stalaktyty i stalagmity, nad którymi można przepływać wraz z aparatem… Ja tak naprawdę w ogóle nie ruszam się bez aparatu, bo zawsze pod wodą coś ciekawego, co chciałbym uwiecznić na matrycy. Nie wiem, może żeby wspominać na stare lata? Albo żeby pokazać ten niezwykły świat innym, którzy nie mogą nurkować albo nie mają takiej możliwości.
- Czy kiedykolwiek zdarzyło się, że podczas wyprawy nurkowej musiał wykorzystywać Pan swoje umiejętności lekarskie?
U podstaw wypraw w chilijskie Andy leżał pomysł badania, jak ekstremalne warunki wpływają na organizm człowieka. Tu istotny było oddziaływanie zarówno wysokości, jak i warunków podwodnych. Badania medyczne leżały u podstaw tej wyprawy, rekord Guinnessa stanowił do tego właściwie tylko dodatek, przynajmniej z mojej perspektywy. Wszyscy nurkowaliśmy z założoną aparaturą Holterowską, mieliśmy też założone podskórne rejestratory arytmii, wśród wykonanych wówczas badań znalazły się też EKG, analizy kropli krwi z palca, pomiary INR czy glukozy. Podczas standardowych wypraw też zawsze “męczyłem kolegów” – pobierałem krew, mocz, wykonywałem analizy glukozy, hematokrytu, z użyciem najprostszych, pośrednich metod. Wykonywałem pomiary ciśnienia tętniczego i saturacji krwi przed nurkowaniem i po nim. Bardzo przydatne są też np. testy paskowe. Trzeba pamiętać, że niestety możliwość dokładnej oceny parametrów w takich warunkach jest ograniczona – opieramy się na tylko na tych metodach i urządzeniach, które jesteśmy w stanie ze sobą zabrać i wykorzystać w terenie. Na szczęście, nigdy nie zdarzyło się, żebym musiał udzielać pomocy lekarskiej któremuś z uczestników wyprawy.
- Nurkowanie wysokogórskie i wulkaniczne to jednak sporty ekstremalne. Czy zdarzył się Panu jakiś wypadek czy dotąd wszystko przebiegało dobrze? Czy pamięta Pan jakąś niebezpieczną sytuację, chwilę, w której naprawdę zrobiło się groźnie?
Były dwie takie sytuacje. Jedna z nich miała miejsce podczas tego rekordowego zanurzenia. Chyba źle oszacowałem wagę ekwipunku, z którym zanurkowałem, w miarę przebywania pod wodą czułem, że staję się coraz lżejszy i zaczynam za bardzo unosić się do góry. Próbowałem się złapać jakiejś skały czy napakować kamieni, ale przecież nurkowałem w wulkanie, a porowate skały wulkaniczne tak naprawdę ważą bardzo niewiele. Jak już nadmieniłem, ze względu na gradient ciśnień, podczas nurkowania wysokogórskiego jest większe ryzyko zapadnięcia na chorobę dekompresyjną i na wynurzanie trzeba zwrócić szczególną uwagę. Na szczęście udało mi się ten proces zatrzymać, łapiąc się jakiś skał czy zakotwiczonych kamieni. Skończyło się na strachu, ale wyobraźnia podsyłała czarne scenariusze – zwłaszcza, że gdyby cokolwiek się stało, to najbliższa cywilizacja była jakieś 150 km od nas. Dojechanie do szpitala zajęłoby co najmniej kilka godzin.
Za drugim razem było już bardziej dramatycznie. Nurkowaliśmy na archipelagu Andamanów na Oceanie Indyjskim, wokół podwodnej góry. Głębokość nie była zbyt duża, ok. 30 m, nurkowaliśmy w prądzie, co zawsze trochę utrudnia, ale wszystko szło dobrze do chwili tuż przed wynurzaniem. Trafiłem na bardzo silny prąd, moja grupa, która płynęła kawałek dalej, była od niego odsłonięta przez tą podwodną górę, a ja trafiłem na jego główny strumień. Stwierdziłem, że bez sensu jest zanurzać się głębiej i dokładać sobie kilku barów azotu, więc postanowiłem po prostu nacisnąć mocniej na płetwy i dopłynąć do liny. Mój przyjaciel ma takie powiedzenie, że mokry człowiek jest głupszy od suchego. Niestety, pod wodą człowiek popełnia masę głupich błędów. Gdy już do tej liny dopłynąłem, okazało się, że już w ogóle powietrza nie mam – przegapiłem ten moment, w którym kończy się rezerwa i trzeba się koniecznie wynurzyć. Na szczęście moja partnerka nurkowa, a jednocześnie moja żona, była na tyle blisko, że podpłynęła do mnie i podzieliła się ze mną powietrzem ze swojej butli. Mogę więc powiedzieć, że uratowała mi życie.
Część druga wywiadu z dr n. med. Patrykiem Krzyżakiem – do przeczytania tutaj.
Dołącz do dyskusji
Polecane artykuły