Wyszukaj w publikacjach

Niektórzy są zdania, że do bycia lekarzem niezbędne jest powołanie - bliżej niezdefiniowany płomień, który podtrzymuje nas w wykonywaniu zawodu z niezłomną gorliwością, wrodzona miłość do medycyny. Inni spoglądają na sprawę z większym realizmem, mówiąc, że wystarczy opanować „kilka” podręczników, wyrobić sobie rękę na szeregu procedur. Niezależnie jednak od tego, czy powołanie istnieje, czy nie, są rzeczy, których podczas studiów się nie nauczymy (chociaż możemy zdobyć już pierwsze doświadczenia z nimi związane). To na przykład radzenie sobie ze swoimi i cudzymi reakcjami w trakcie dnia w szpitalu, który często przypomina jazdę na emocjonalnym rollercoasterze. To także przekazywanie pacjentom i ich rodzinom niepomyślnych informacji, towarzyszenie im w smutku - a w końcu również konfrontowanie się ze świadomością, że czasami cokolwiek zrobimy, to niektórzy z chorych umrą.
Strach przed końcem
„W tej specjalizacji pacjenci się rodzą, a nie umierają” – argumentowali znajomi, którzy po studiach wybierali się na ginekologię i położnictwo. Porody są wzruszające. Porody chce się oglądać. A śmierć? Nierzadko bolesna (choć nie powinna taka być), czasami brzydka, trudna. Odwracamy od niej wzrok. Koniec życia traktujemy jak jego podsumowanie, rozliczenie z tego, czego dokonaliśmy, a na co zabrakło nam odwagi lub nie było okazji - i, jak się okazuje, moment ten przychodzi często znienacka, w zwykły dzień, bez zapowiedzi, po cichu. I trwa tylko chwilę. Śmierć wzrusza, ale budzi strach tak dotkliwy, że widok innych osób stających z nią twarzą w twarz jest dla nas bolesny. Wyobrażam sobie, że osobom wierzącym wizja życia wiecznego może przynosić tu pewną ulgę - z obserwacji natomiast wiem, że nie na tyle dużą, aby zakryć w pełni poczucie zagrożenia.
Rokowanie (nie zawsze) pomyślne
To typowo ludzka reakcja i lekarze nie różnią się w niej niczym od innych osób. Radzenia sobie ze śmiercią i emocjami z nią związanymi nie nauczą nas żadne studia. Jest jednak coś wyjątkowego w naszym zawodzie, co dodatkowo utrudnia konfrontację z końcem życia: odpowiedzialność i… wyrzuty sumienia. Nie zawsze uzasadniona, ale wracająca do nas jak zdarta płyta, uporczywa myśl: „a może mogłem/-am zrobić coś lepiej?”. Podręczniki uczą nas historii z happy endem - udanych operacji, drogi do pomyślnych wyników leczenia, skutecznych terapii. Po studiach przekonujemy się jednak, że żadne z nas nie jest robotem, który zawsze i wszędzie podejmuje tylko możliwie najlepsze decyzje, a na pewno nie od samego początku kariery. Życie od scenariusza z podręcznika odróżnia też to, że w rzeczywistości nie na wszystko mamy wpływ. I nawet gdy jesteśmy tego świadomi, trudno nam powstrzymać natrętną myśl: „a może niedostatecznie się postarałem/-am?”.
Nie wszystko mogę
Myślę, że żadna wiedza nie powstrzyma mechanizmu, który uruchamia się w naszej głowie w momencie konfrontacji ze śmiercią pacjenta. Żałuję jednak, że na studiach nie poświęcono mu żadnej uwagi i musiałam rozpocząć specjalizację, żeby w końcu zadać starszemu koledze pytanie: „Po jakim czasie to przechodzi?”. Wybrałam specjalizację, w której ze śmiercią spotyka się wyjątkowo często i zrobiłam to z pełną świadomością - a jednak nie spodziewałam się siły tego, jak odbije się to na mojej psychice. Z czasem (choć bardzo powoli) zaczynam doceniać tę natrętną myśl, choć nie dręczy mnie ona wcale mniej. Ale to chyba jeden z nielicznych automatyzmów, który przypomina nam przecież o tym, że wciąż jesteśmy ludźmi. Nie straciliśmy uczuć. A ile to będzie jeszcze trwało? Jak usłyszałam w odpowiedzi na moje pytanie: „tylko pierwsze pięć, może sześć lat. Żartuję. To nigdy nie przechodzi, ale kiedyś nauczysz się z tym żyć”.